Mateusz Pierzchała   sklejacz słów


Zwycięskie remisy

Tekst opublikowany w czerwcu 2012 roku.

Nareszcie się doczekaliśmy! Trwają piłkarskie Mistrzostwa Europy. Wbrew przewidywaniom czarnowidzów organizacja jest bez zarzutu, stadiony wspaniałe, kibice nie zawodzą, balon oczekiwań nadmuchany tak, że zrobił się przezroczysty. A piłkarze wszystko popsuli! Jakby chcieli nam powiedzieć: ludzie, nie cieszcie się tak, bo dostaniecie zmarszczek mimicznych, albo mucha wam wpadnie w zęby.

W pierwszych dwóch meczach zanotowali zwycięskie remisy. Dzięki temu zburzony został mocno ugruntowany schemat polskiej piłkarskiej „trójmeczówki”, w którym drugie spotkanie jest meczem o wszystko, a trzecie – bojem o honor. Bezprecedensowa seria zwycięskich remisów sprawiła, że to trzeci mecz był „o wszystko”. Trzecia kolejna batalia o najwyższą stawkę okazała się być ponad siły naszych zawodników. W efekcie ponieśli oni zwyczajną porażkę, która okazała się być zwycięskim zwycięstwem naszych rywali.

W mediach natychmiast zaroiło się od fachowców i ekspertów, którzy jęli dokonywać szczegółowych analiz oraz przeprowadzać krytykę błędów i wypaczeń. Na szczęście należę do tej zdecydowanej mniejszości Polaków, którzy nie uważają się za wybitnych fachowców od piłki nożnej. Dlatego nie mam zamiaru się tutaj publicznie mądrzyć na temat przygotowania fizycznego czy selekcji zawodników. Nasunęła mi się jednak refleksja bardziej ogólna.

„Zwycięski remis” to taka sama konstrukcja logiczna, jak nazywanie światła czerwonego „późnym żółtym”. Jeżeli ktoś zaczyna liczyć na zwycięskie remisy – automatycznie programuje się na porażkę. Ciężko osiągnąć coś spektakularnego, jeśli najważniejszym celem jest uniknięcie kompromitacji. Jeżeli komuś brakuje odwagi, by podjąć ryzyko walki o przejście do historii – może się zapisać wyłącznie w Kronice Zmarnowanych Szans. Kto nie ryzykuje, ten nie je – jak mówi stara mądrość. Nie da się zwyciężyć, jeżeli walczy się o remis.

Polscy piłkarze, jeżeli chcieli cokolwiek osiągnąć w tych zawodach, musieli wygrać pierwszy mecz. Zamiast jednak ambitnej, ofensywnej walki, nastąpiła koncentracja na „zabezpieczaniu tyłów”. Skończyło się szczęśliwie wywalczonym remisem. I co? I dobrze jest! Remis jest dobry, bo przecież zawsze można było przegrać! Nie jest źle – mogli nas zabić, a tylko dali po pysku. Trener zadowolony z wyniku – z góry zapowiada, że w drugim meczu też będzie zadowolony z remisu. I dotrzymuje słowa.

Wreszcie przychodzi trzeci mecz, w którym dzban przestaje wodę nosić, bo z hukiem urywa się ucho. Co słyszymy po porażce? No, nie było najgorzej! Co prawda odpadliśmy, ale z honorem. Co prawda nie wygraliśmy meczu, ale aż dwa zremisowaliśmy. Co prawda nie graliśmy najlepiej, ale mogliśmy grać gorzej. O, patrzcie! Holandia, wicemistrzowie świata – a mają zero punktów. Jesteśmy lepsi od Holandii! Więc tak właściwie jest całkiem dobrze, premie się należą, oklaski i szacunek.

Wielki sportowiec zawsze powie, że walczy o zwycięstwo. Amerykański sprinter Michael Johnson powiedział, że w sporcie są tylko miejsca pierwsze i nie-pierwsze. Sportowiec przeciętny będzie formułował „plany minimum”. Mentalność Zwycięskich Remisów oznacza zgodę na bylejakość. Zróbmy coś, wkładając w to jak najmniej wysiłku, oby tylko było jako-takie. Żeby tylko statystyka się zgadzała. W niektórych dziedzinach życia ta bylejakość staje się esencją systemu.

Gdy planuje się budowę drogi, to najważniejsze jest, żeby było jak najtaniej. Drugi w hierarchii ważności jest termin, a dopiero na końcu – jakość. W efekcie otrzymujemy fatalnie zbudowaną drogę, termin na ogół i tak jest przekroczony, a koszty? Cóż, umowę zawsze można renegocjować.

Jeżeli w istniejącej drodze pojawią się dziury lub inne przeszkody, to stawia się znak ostrzegawczy. Jak ktoś już się bardzo napnie i postara, dokonywana jest prowizoryczna naprawa. Z naciskiem na „prowizoryczna”.

Niedawno zaniemogłem i musiałem spotkać się z tzw. Służbą tzw. Zdrowia. Ze skierowaniem udałem się do przychodni, do Specjalisty. Krótka dygresja: okazuje się, że pierwszy wolny termin jest za niemal dwa miesiące. Cóż z tego, że jestem poważnie chory TERAZ, a nie za dwa miesiące. Nie da się. Żyjemy w wolnym kraju, ma pan prawo umrzeć. Albo poczekać, aż samo przejdzie. Tyle dygresji.

Dzięki bezczelnemu wykorzystaniu znajomości dostałem się do owego specjalisty. Wizyta trwała 4 i pół minuty, wniosek był krótki: „Choroba jest jak serial, musi trwać”. Zajrzał, stuknął, wypisał recepty (też byle jak – w aptece był problem z odczytaniem) i pożegnał. Później dowiedziałem się, że pan specjalista ma ksywę „Doktor Pięć Minut” – i że przyjmuje w taki sposób (byle jak i z minimalnym zaangażowaniem) w kilku różnych miastach. W czym problem? „System działa”, a że pacjent nadal niezdrów? Powinien się cieszyć, że mu się nie pogorszyło. Plan minimum wykonany. Zwycięski remis.

W piłce nożnej lepiej jest ambitnie, pięknie walczyć – i przegrać z silniejszym rywalem 2:3, niż kunktatorsko, minimalistycznie nastawiać się na 0:0 – po czym i tak przegrać 0:1. Bo jeżeli będziemy walczyć o mistrzostwo, to nierzadko uda nam się przeskoczyć samych siebie i osiągnąć korzystny wynik nawet z przeciwnikiem dużo lepszym. Jeśli skupimy się na realizowaniu „planu minimum”, często nie osiągniemy nawet tego. Tak jak nasi piłkarze na Euro 2012.

W życiu, jak sądzę, jest całkiem podobnie.