Tekst opublikowany we wrześniu 2012 roku.
Wielu ludzi nosi w sobie małego biurokratę. U niektórych jest on uśpiony, u innych budzi się wcześnie i bujnie rozkwita. Tacy ludzie siedzą potem za biurkami – niekoniecznie tylko instytucji państwowych – i urzędolą. A urzędolenie polega niemal zawsze na bezsensownym utrudnianiu życia, nawet jeżeli chodzi o zupełne drobiazgi.
Jakiś czas temu udałem się do pewnego Dużego Hipermarketu celem nabycia wody mineralnej w zgrzewkach. Od lat kupuję tę samą wodę, biorąc od razu nawet sześć zgrzewek, żeby za często nie jeździć. Po prostu zapasy na dłuższy czas.
Nie tym razem. W kasie miła pani poinformowała mnie, że mogę kupić tylko pięć zgrzewek (30 butelek), gdyż „powyżej 30 sztuk to już są zakupy hurtowe, a my nie jesteśmy hurtownią”. Fakt, poprzewracało mi się chyba w głowie. Kto to widział, żeby kupować tyle zgrzewek wody? Spekulant jakiś i tyle.
Nasuwa się tu wiele pytań. Co w tym złego, że chcę kupić więcej niż 30 butelek wody, że aż trzeba tego zakazywać? Dlaczego akurat 30 sztuk jest granicą oddzielającą hurtowość od detaliczności? Dlaczego sklep postępuje niezgodnie ze swoim interesem (bo w interesie sklepu jest sprzedać jak najwięcej, jak najszybciej)? Skąd klient ma wiedzieć, że istnieje taki przepis, skoro nigdzie nie ma żadnej informacji na ten temat? Na zadawanie takich głupich pytań szkoda jednak czasu.
Najlepsze jest bowiem w tej historii coś innego. Otóż – pewnie każdy się już domyśla – bez najmniejszego problemu kupiłem te sześć zgrzewek wody. Nie trzeba mieć IQ wiele większego niż szympans, by się zorientować, że taki przepis jest absolutnie nie do wyegzekwowania. Okazało się jednak, że nie są konieczne nawet sztuczki typu „ja kupię cztery, a żona piątą”, ani wchodzenie do sklepu drugi raz. Sama (miła) pani kasjerka zaproponowała, że … po prostu nadmiarowe butelki skasuje na osobnym paragonie!
Czyli tak: jeżeli mam jeden paragon na 36 butelek wody, to jestem wrednym spekulantem, do tego nielegalnym. A gdy mam dwa paragony po 18 butelek – to jestem kulturalnym detalistą. Nie wiem, czy to pomysł Dużego Hipermarketu, czy wynika z jakiegoś absurdalnego przepisu, ale bardzo chciałbym poznać asa, który to wymyślił.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że opisywany tutaj przepis na pewno ma jakieś poważne uzasadnienie. Oczywiście. Zgodnie z jedną z fundamentalnych zasad rządzących biurokracją – każdą, nawet najbardziej piramidalną bzdurę można Oficjalnie Uzasadnić.
Osiągnięcia Utrudniaczy niekoniecznie muszą mieć postać absurdalnych przepisów. W każdej, ale to absolutnie każdej sytuacji da się coś wykombinować, żeby za łatwo nie było. Nawet cenę za usługę można ustalić w taki sposób, aby była nie tylko wysoka, ale i trudna do zapłacenia.
Po skandalicznie długim okresie bezpłatności rok temu skomercjalizował się (takie ładne słowo oznaczające rozpoczęcie łupienia haraczu) odcinek autostrady pomiędzy Koninem a Strykowem. Pobudowano piękne bramki: wjazdowe (gdzie pobiera się bilecik) oraz wyjazdowe (gdzie bilecik się oddaje, razem z pieniążkami). Koszt przejazdu urzędowo uzależniony jest od pokonanego dystansu – a więc od tego, gdzie na autostradę wjeżdżamy i gdzie z niej zjeżdżamy. Jest urzędowo ustalona stawka za kilometr i z tego – według urzędowo ustalonych zasad – obliczana cena za przejazd.
Efekt? Za cały odcinek zapłaciłem – było to jeszcze przed obniżeniem opłat – okrągłe 19,81 PLN (słownie: dziewiętnaście złotych, osiemdziesiąt jeden groszy).
I tu już pewnie wszyscy oczyma wyobraźni widzą, co się dzieje podczas uiszczania opłaty. „A osiemdziesiąt jeden groszy dostanę? A może dziewięć osiemdziesiąt jeden? Nie? Może chociaż grosik?”. Choroba Polskich Sklepów – permanentny problem z wydawaniem reszty – wkroczył na autostradę A2.
Podpowiem coś Wybitnym Umysłom, które wymyśliły taki system płacenia. Nie ma najmniejszej szansy, aby kasjerzy byli przygotowani na wydawanie reszty z 19,81. Drobnych zabraknie im błyskawicznie. Nie ma też żadnej możliwości, aby jakaś istotna część kierowców miała odliczone 19,81. Nawet jeżeli ktoś mógłby mieć te 19,81, to jest mało prawdopodobne, że będzie mu się chciało grzebać po portfelu i szukać. A nawet jeżeli jakiemuś poczciwcowi będzie się chciało, to w ten sposób opóźnia się cała procedura i inne samochody stoją dłużej w kolejce.
Czy naprawdę nie dało się ustalić innej ceny? Przecież 19,81 to po prostu jest 20 złotych – i jestem pewien, że ustalenie takiej ceny nikogo by nie zdenerwowało, była ona i tak bardzo wysoka. Nawet zaokrąglenie w dół do 19,80 już nieco ułatwiłoby sprawę – do wydawania reszty wystarczyłoby „tylko” dostarczać do kas workami dwudziestogroszówki. Poza tym – 19,81 to była cena za prawie cały odcinek. Gdybym wjechał od strony Warszawy, zapłaciłbym … 20,60. Szkoda, że nie 20,07.
Jechałem tamtędy dwa razy, za każdym razem byłem proszony o 81 groszy. Za drugim razem machnąłem ręką na resztę, bo zrozpaczony pan w kasie nie miał drobnych, by ją wydać. Po pewnym czasie ceny obniżono o 50%.Ciekaw jestem, ile wynosi cena obecnie, po obniżce o 50%. 9,90? Czy może 9,91? A za cały odcinek – czy aby nie 10,30?
Tak właśnie działają specjaliści od utrudniania. Nieistotne, o jak bardzo drobną rzecz chodzi – zawsze można wymyślić coś, co utrudni życie. Tak, to są drobiazgi. Sęk w tym, że nasza rzeczywistość jest pełna takich drobiazgów, które się sumują, czyniąc nasze życie pasmem nieustannych zmagań z trudnościami „nieznanymi w żadnym innym ustroju”.
A Zjednoczone Hufce Biurokratów Wszystkich Szczebli pracują w pocie czoła, aby tych drobiazgów nieustannie przybywało.