Mateusz Pierzchała   sklejacz słów


Oswój porażkę

Przeczytałem niedawno wypowiedź pewnego sportowca, który przegrał. „Ta porażka jest sukcesem. Dzięki niej wiele się nauczyłem. Następnym razem wrócę silniejszy”. Często słyszymy i czytamy coś podobnego – i niekoniecznie dotyczy to tylko sportu. „Droga do sukcesu wiedzie przez porażki”. „Aby wygrać, trzeba najpierw przegrać”. „Uczymy się na błędach”. „Porażka jest nawozem sukcesu”. Spora kolekcja nieporozumień i uproszczeń. Warto sobie kilka spraw wyjaśnić.

Po pierwsze: porażka nie jest sukcesem, jest po prostu porażką.

Po drugie: niepowodzenia uczą, ale przede wszystkim tego, jak czegoś nie robić. Czasem zdarza się, że jednocześnie dowiedzieliśmy się, jak dane zadanie wykonać poprawnie, ale tylko czasem. Zazwyczaj po porażce nadal nie wiemy.

Zrozumiałem to, dziecięciem będąc. Wolne chwile spędzałem, katując moje Atari 800XL. Grałem w rozmaite gry. Niektóre były proste, inne bardzo złożone, ale w bardzo wielu, nawet tych typowo zręcznościowych, potrzebny był tak zwany „pomyślunek”. Innymi słowy, trzeba było wykombinować, jak przejść dalej. I bardzo szybko zauważyłem, że błędy, które popełniam, uczą mnie tylko jednego: czego już więcej nie robić. Kolejne próby przejścia „levelu” kończyły się fiaskiem, a ja nadal nie wiedziałem, jak to zrobić. Aż wreszcie wymyślałem (czasem pomagał przypadek) – i odtąd już wiedziałem, a nierzadko przy okazji odkrywałem jakiś trick, który mógł być pomocny również na kolejnych poziomach.

Grać uczyłem się na sukcesach, a nie na porażkach.

Nie myślcie o mnie źle. Mój romans z komputerami to nie tylko gry. Pierwszy program w języku BASIC napisałem mając 12 lat. Potem pisałem kolejne, w różnych językach, przez następne 20 lat. Każdy, kto programował, wie doskonale, że jest to praca, w której błędy popełnia się seryjnie. Po napisaniu kolejnego fragmentu kodu i jego skompilowaniu komunikat w rodzaju „17 errors, 25 warnings” nie jest niczym dziwnym. Tym bardziej, że byłem generalnie samoukiem i do wszystkiego musiałem dochodzić sam[1]. Okazało się, że obowiązuje tu taka sama zasada. Popełniając błąd wiedziałem już, co nie działa. Wiedziałem, jak tego nie robić. Ale nadal nie miałem pojęcia, jak zrobić to dobrze. Dowiadywałem się dopiero wtedy, kiedy mi się udało.

Programować na pewno uczyłem się na sukcesach, a nie na błędach.

Dlaczego to robimy? Dlaczego stosujemy różne retoryczne sztuczki, by zaklinać rzeczywistość i okłamywać samego siebie? Dlaczego budujemy karkołomne uzasadnienia, dzięki którym „przekuwamy” porażkę w sukces?

Bo uważamy porażkę za coś złego, strasznego i wstydliwego. Coś, co nas kompromituje i stanowi dowód, że jesteśmy absolutnie beznadziejni.

Nie wyszło? Fatalnie, dramat, załamka!

Nie udało się? Łomatko, co teraz będzie?

Nie powiodło się? Ale wstyd! Co ludzi powiedzą?

Klęska! Wiedziałem! Zawsze wiedziałem, że do niczego się nie nadaję.

Znamy to, nie ma się co wypierać. Im bardziej negatywnie odbieramy porażkę, tym bardziej obawiamy się jej, zanim w ogóle nastąpi. Ten strach paraliżuje i sprawia, że boimy się nawet zacząć. A gdy już zaczniemy, mocujemy się tak niemiłosiernie, że presja wylewa nam się oczami. I faktycznie – nie udaje się. A nie mówiłem? Wiedziałem, że nie wyjdzie! Dramat, załamka, cotobędzie, coludziepowiedzą, jestembeznadziejny, aaaaa!

By się wyrwać z tego zaklętego koła szaleństwa, trzeba niepowodzenia odczarować i oswoić. Przestać myśleć o nich jak o osobistej tragedii, ciosie w serce, gwoździu do trumny, końcu świata oraz nieusuwalnej plakietce „jestem debilem”.

Musimy zaprzyjaźnić się z porażką.

Ha! Łatwo o tym pisać, lecz jak się do tego zabrać? Bardzo długo nie udawało mi się odnieść żadnego sukcesu na tym odcinku. Czy może być coś gorszego, niż oswajanie porażek zakończone porażką? Aż pewnego dnia przeczytałem, jaki sposób wykombinowały dziewczyny i chłopaki w NASA.

Otóż zawsze, gdy przydarzał im się – jak mawiają Amerykanie – „epic fail”, oni… bili brawo. Wyobrażacie sobie to? Rakieta eksplodowała przy starcie – aplauz! Coś się spektakularnie sfajczyło – huragan oklasków! Czy oni zwariowali? Cieszą się, że właśnie parę milionów dolarów z kieszeni podatnika poszło z dymem?

Nie, oklaski były nagrodą za to, że próbowali.

Bo nie przez przypadek stare przysłowie pszczół mówi, że błędów nie popełnia tylko ten, co nic nie robi. Każdy je popełnia. Leonardo malując Ostatnią Wieczerzę zastosował złą technikę na złej ścianie, dlatego dziś konserwatorzy muszą nieustannie stawać na głowie, aby dzieło nie spłynęło na ziemię.

Porażka nie jest żadnym nawozem, tylko przeszkodą, która chwilowo nas zatrzymała. Kiedy się przydarzy, trzeba zrobić tylko trzy rzeczy.

Pochwalić się za podjętą próbę, wyciągnąć wnioski – i próbować dalej.

Tenisista Vitas Gerulaitis był jednym z czołowych zawodników w latach siedemdziesiątych. Wygrywał sporo turniejów, ale nie był w stanie pokonać legendarnego Jima Connorsa. Jak powiedzieliby komentatorzy sportowi – ten rywal wybitnie mu nie leżał. Gerulaitis przegrał z Connorsem aż szesnaście kolejnych meczów. W końcu w styczniu 1980 roku udało mu się wygrać. Za siedemnastym razem!

Powiedział wtedy: „Niech to będzie lekcja dla was wszystkich: nikt nie jest w stanie pokonać Vitasa Gerulaitisa siedemnaście razy z rzędu!”.

[1] W czasach, gdy się uczyłem, nie było jeszcze Internetu, wiecie?